Niezwykle waleczne pacyficzne pstrągi tęczowe są prawdziwym wyzwaniem dla wszystkich wędkarzy muchowych. Ingo przeżył w Kanadzie wspaniałą przygodę z olbrzymimi steelheadami.
To nie była wina muchy, że nie zaciąłem tej ryby, mojego pierwszego w życiu steelheada. A przecież na początku wszystko wydawało mi się takie proste. Należało tylko rzucić, po skosie pod prąd, i pozwolić przynęcie swobodnie spłynąć. Zupełnie tak samo, jak podczas łowienia rodzimych pstrągów na małą mokrą muchę. Mucha, na którą łowiłem teraz w Kanadzie, była sucha, duża, puszysta, lekko natłuszczona i poruszała się nad obławianym dołkiem lekkim ruchem wahadłowym, raz w lewo, raz w prawo. Jeszcze nigdy w życiu nie łowiłem na suchą muchę, która byłaby wiązana na haczyku nr 4. Już podczas pierwszego rzutu, od dna oderwał się duży, bardzo duży cień i ruszył w kierunku mojej przynęty. Woda na powierzchni zafalowała, olbrzymi otwarty pysk zbliżył się do mojej muchy i… Przewodnik, który stał obok mnie, wydał z siebie w tym momencie gromki krzyk – Wow, huh, yeah, tha is it!
Moje emocje sięgnęły zenitu i znalazły upust w energicznym zacięciu. Za wcześnie! Pudło, że aż wstyd się przyznać.
Feralna passa
Odreagowuję zupełnie automatycznie. – Człowieku, nie krzycz tak głośno, przecież wiesz, że muszę się skoncentrować. Spojrzał na mnie z widocznym politowaniem i dodał szybko – Cast again. Znowu pojawił się cień. Ryba wyszła do powierzchni, nie trafiła w muchę, nie trafiła drugi raz, w końcu chwyta ją do pyska, błyskawiczne zacięcie i … następne pudło. – Nic nie mówiłem, byłem zupełnie cicho – zagaduje mnie z przekąsem przewodnik. Doskonale go rozumiem. Mam jednak zamiar udowodnić mu, że nie jestem takim żółtodziobem, jak można by sądzić po tych dwóch pierwszych braniach.
Niestety, moja feralna passa trwa nadal. Wędrujemy powoli pod prąd, od jednego głęboczka do drugiego. Pstrągi biorą jak szalone i co chwilę któryś z nich startuje w kierunku mojej muchy. Cóż z tego, skoro ciągle zacinam albo za wcześnie, albo za późno. Nawet jeżeli nawiązuję kontakt z rybą, spina mi się już po pierwszym młynku. Jestem zupełnie ogłupiały. Czegoś takiego nie przeżyłem jeszcze nigdy w całej mojej karierze wędkarza muchowego. Namierzyłem akurat wychodzącego do powierzchni dziesięciokilowca, gdy mój miły przewodnik zarządził akurat powrót. Z pewnością uznał, że skoro miałem ponad dziesięć brań i nic nie złowiłem, najwyższa pora wracać do Campu. Po drodze przyglądał mi się z uwagą. Chyba potraktował mnie jako szczególny przypadek. Ja sam czułem się jak ostatni dureń, a przecież jeszcze wczoraj uważałem się za całkiem doświadczonego muszkarza. Uważałem się! Nie, dosyć tego! Muszę koniecznie przerwać tę złą passę. Jutro pokażę, na co mnie stać. Przecież w całej rzece jest aż „gęsto” od ryb. Jutro nie zmarnuję ani jednego brania. Opanuję emocje, będę zacinał „na spokój”. Następnego dnia wyruszyliśmy już o świcie. Z małym plecaczkiem na plecach i czteroczęściową muchówką w dłoni zanurzyłem się w przybrzeżną roślinność. Byłem trochę podłamany po wczorajszej lekcji. Prawdę mówiąc, nie za bardzo wierzyłem w swoje umiejętności i szczęście. Ten dzień okazał się jednak najpiękniejszym dniem w całym moim wędkarskim życiu.
Już podczas obławiania pierwszego dołka, zacięcie okazało się skuteczne i po wielu wyskokach nad wodę i bardzo emocjonującym holu, mój pierwszy pstrąg stalogłowy wylądował w końcu na brzegu. Miał co prawda „tylko” 70 cm długości i masę poniżej pięciu kilogramów, ale przecież był to pierwszy pacyficzny tęczak, którego udało mi się pokonać. Ryba ta była doskonała pod każdym względem. Każdy mięsień, każda łuska znajdowały się dokładnie tam, gdzie powinny. Przyznam się, że odczuwałem nawet pewną satysfakcję, gdy wypuszczałem ją z powrotem do wody.
Coraz większe
Jakby to była rekompensata za poprzedni dzień, kolejne złowione ryby były coraz większe. Wyholowałem więc 80-centymetrowego pstrąga, by za chwilę zaliczyć jeszcze większy okaz. Rzeczywistość stała się jakby snem. Ledwie mucha siadała na czarnej wodzie jakiegoś głęboczka, natychmiast pojawiał się cień, który rozdziawiając szeroko paszczę, spokojnie połykał moją przynętę. Nauczyłem się już, że z zacięciem należy przez chwilę poczekać, dzięki czemu moja wydajność tego dnia wyniosła sto procent.
Dlaczego nie czułem tego wcześniej? Przecież to takie proste! Tego dnia złowiłem na suchą muchę równo dziesięć steelheadów. Każda ryba była większa od poprzedniej. Najmniejszy pstrąg miał 70 cm długości, największy, a zarazem ostatni, równe 102 cm.
Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się jeszcze powtórzyć ten wynik. Dziesięć takich tęczaków w ciągu jednego dnia, nie zdarza się przecież aż tak często. Mój największy pstrąg tego dnia, drugi co do wielkości tęczak, jakiego udało mi się w życiu złowić, miał 102 cm długości, 48 cm obwodu ciała i masę około 10 kg. Dokładniejszej masy nie mogę podać, gdyż w Kanadzie należy zawsze wypuścić dzikie steelheady z powrotem do wody.