Kiedy dwa lata temu odwiedziłem stację badawczą National Rivers Authority (NRA) w północnej Anglii, miałem okazję przeprowadzić bardzo znamienną rozmowę. Zwiedzając jedno z laboratoriów, natknąłem się na naukowca obserwującego pod mikroskopem rybie łuski. Zapytany, co ogląda i jaki jest cel jego badań, wyjaśnił, że są to łuski płoci pochodzącej z pewnego zbiornika, a on określa jej tempo wzrostu. Do NRA – wyjaśniał dalej – dochodzą od wędkarzy sygnały, że płoć w tym zbiorniku karłowacieje. I dodał, że rzeczywiście, jego badania to potwierdzają. Na moją uwagę, że w takiej sytuacji najlepszym lekarstwem byłoby przeprowadzenie odłowów sieciowych i usunięcie nadmiaru skarłowaciałej ryby ze zbiornika, odpowiedział wprost: wędkarze nigdy się na to nie zgodzą. Rozumiejąc problemy NRA (bądź co bądź, instytucji odpowiedzialnej za stan ichtiofauny), rozumiem wszakże i angielskiego wędkarza. Skoro sam wypuszcza większość złowionych ryb, a już na pewno wszystkie płocie, leszcze i karpie, to będzie stawiał stanowczy sprzeciw wobec najbardziej naukowo uzasadnionych odłowów narzędziami rybackimi. W ten oto sposób NRA, uznawana za jedną z najsilniejszych instytucji proekologicznych i rybackich w Europie, jest bezsilna: zna przyczyny choroby, zna lekarstwo, ale pacjent ma alergię na wszystkie leki i… ekosystem dalej choruje, ryby karłowacieją, a wędkarze narzekają.
Wędkarze narzekają i u nas, ale – w przeciwieństwie do Anglików – prawie wszystkie ryby, które złowią, chętnie spożywają, nawet gdy są to pospolite płotki. Paradoksalne, że im więcej płoci, leszcza i karpia złowią, tym lepiej dla całego ekosystemu (a przy tym z pożytkiem dla domowego jadłospisu). Do tych korzyści jeszcze powrócę, ale najpierw poruszę problem, który ostatnio alarmuje nasze rybackie środowisko. Otóż powstała obecnie moda na tworzenie nowych obszarów chronionych. Idea zasługująca na poparcie, ale przy okazji w wielu z nich planuje się ograniczanie (lub nawet zakaz) prowadzenia gospodarki rybackiej i działalności wędkarskiej. Na dodatek podobne ograniczenia wprowadza się na terenie parków narodowych, krajobrazowych i rezerwatów już istniejących, gdzie wcześniej żadne zakazy dotyczące rybactwa i wędkarstwa nie obowiązywały. Działaniom tym przyświeca, oczywiście, zaszczytny cel ochrony ekosystemów wodnych. W tej sytuacji trzeba postawić pytanie: czy istnieją metody zabezpieczające ekosystemy wodne przed negatywnymi skutkami eutrofizacji lub powstrzymujące tempo niekorzystnych zmian? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Tak – gdyż jest szereg sposobów hamujących szybkość eutrofizacji, dzięki redukcji dopływających biogenów (np. dzięki tworzeniu stref ochronnych wzdłuż brzegów) i wspomagających najsłabsze ogniwa ekosystemu (np. zarybienia rekompensujące słabe efekty tarta naturalnego). Nie – ponieważ nie ma sposobu na całkowite powstrzymanie dopływu tych biogenów. Niestety, ta druga odpowiedź nie dla wszystkich jest wygodna. Chodzi tu o zwolenników tzw. konserwatorskiej (czyli biernej) ochrony zbiorników wodnych. Pomysły na taką ochronę rodzą się jak ulęgałki w wielu pseudonaukowych i urzędniczych głowach. Dla „ochroniarzy” (bo tak zwykliśmy ich w światku rybackim nazywać) recepta na ochronę jest bardzo prosta: zostawmy jeziora w spokoju, nazwijmy je rezerwatami, zabrońmy wędkarzom wędkować, a rybakom stawiać sieci -stwórzmy enklawy prawdziwie naturalnej przyrody. Niektórzy dorzucą jeszcze parę mądrych określeń typu „bank genetyczny” lub „bioróżnorodność”, odmienią przedrostek „eko-” na dziesięć sposobów i z czystym sumieniem będą obserwować naturalną sukcesję ekosystemów. Zanim jednak utworzymy takie enklawy, musimy jednak odpowiedzieć na pytanie: czy taka „ekologiczna idylla” jest w ogóle możliwa i jakie mogą być skutki wprowadzenia w życie tych wzniosłych postulatów? Prawda jest, niestety, dość brutalna: działania proponowane przez „ochroniarzy” są typową utopią, tym groźniejszą, że bardzo często podlaną naukowym sosem. Dlaczego?