Na potrzebę ochrony środowiska naturalnego zwrócono uwagę dopiero na przełomie lat 60. i 70., po raporcie ówczesnego sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, U Thanta. Od tego czasu w wielu krajach zaczęto dbać o przyrodę dostrzegając w tym, obok uzasadnionej konieczności, także źródło dochodów dla państwa. W Polsce przyjął się i mocno zakorzenił model tzw. biernej ochrony środowiska, polegający głównie na tworzeniu fikcyjnych (nieegzekwowalnych) przepisów i zakazów emisji zanieczyszczeń, budowie oczyszczalni ścieków, a także wytyczaniu coraz większych i liczniejszych obszarów chronionych, takich jak parki narodowe i krajobrazowe oraz rezerwaty. Chciałbym właśnie opisać problemy ochrony środowiska na terenie parków narodowych i rezerwatów. W większości z nich wprowadzono bowiem bardzo ostre przepisy ograniczające lub całkowicie zakazujące jakiejkolwiek działalności (ingerencji) człowieka. Jeśli obszary takie obejmują rzeki, jeziora lub inne zbiorniki wodne, to najczęściej zabrania się na nich wędkowania lub znacznie się je ogranicza. I to jest, moim zdaniem, podstawowym błędem tzw. biernych ochroniarzy, ponieważ naraża dane cieki i akweny na, na przykład, niczym nie zagrożone kłusownictwo. Przykładem może tu być rzeka Drawa, a zwłaszcza jej dopływ Płociczna w Drawieńskim Parku Narodowym, gdzie wędkarze nie mają prawa wstępu.
Pozostawiona „opiece” nielicznych strażników rzeka jest istnym rajem dla „siatkarzy”, „robaczkarzy”, „elektryków” i „ościeniarzy” z widłami. Przypominam, że rzeka ta jest matecznikiem pstrąga, lipienia, miejscem tarła troci wędrownej, a niegdyś słynnego drawieńskiego (drawskiego) łososia. Na razie jeszcze sama się broni przed całkowitą zagładą. Innym przykładem beznadziejnych decyzji „biernych ochroniarzy” jest nieudostępnianie do wędkowania jeziora Łebsko, położonego na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. Jest to trzecie co do wielkości jezioro w Polsce i chyba pierwsze pod względem liczby występujących gatunków ryb i ich pogłowia. Zgadzam się z tym, że jest to unikat w skali kraju i że trzeba chronić jego faunę, florę i walory krajobrazowe. Jednak skąd brać pieniądze na jego skuteczną ochronę? Rozwiązanie tego typu problemów już dawno znaleziono w wielu krajach całego świata. Specjaliści od ochrony środowiska dowiedli tam, że obszary chronione (parki narodowe, rezerwaty itp.) są lepiej „utrzymane”, gdy dopuszcza się na ich terenie odpowiednio „dozwoloną” turystykę wykwalifikowaną. Bardzo często grupy turystów, a nawet turyści indywidualni przebywają na terenie takiego obszaru pod opieką przewodnika-strażnika.
Oczywiście, wstęp do takiego parku lub rezerwatu jest płatny, z możliwością wędkowania, a nawet polowania.
Dzięki sprzedaży biletów wstępu i licencji, np. na wędkowanie, zarządy takich parków dysponują własnymi pieniędzmi, dzięki którym mogą lepiej zadbać o przyrodę. To samo jest możliwe w Polsce, wystarczy tylko chcieć to zorganizować. Przecież pieniądze na zatrudnienie strażników i zarazem przewodników wędkarskich uzyska się ze sprzedaży licencji, wynajmu łodzi, bazy noclegowej i prowadzenia bazy gastronomicznej.
Myślę, że wpływy z turystyki wędkarskiej byłyby większe i mogłyby pozwolić na rozszerzenie ochrony przyrody, zakup potrzebnego sprzętu, badania naukowe itp.
Odpowiednio prowadzona reklama takich łowisk na pewno przyciągnęłaby bogatych wędkarzy zagranicznych, którzy chętnie wydają pieniądze, jeśli mają gwarancję łowienia w czystych i bogatych w ryby wodach.
Podobny schemat „myślenia proekologicznego” można także stosować do rzek. Idealnie nadają się do tego rzeki Pomorza, z których przy odrobinie wysiłku można w ciągu kilku, a najwyżej kilkunastu lat „zrobić” najlepsze rzeki trociowe i pstrągowe Europy.
Najpierw jednak trzeba zapewnić dobry dojazd i bazę turystyczną na europejskim poziomie, po to, aby zarobić na wędkarzach z Niemiec, Danii, Szwecji, którzy chętnie przyjadą na tańsze, ale równie atrakcyjne co te najdroższe w ich krajach, rzeki.
Wiadomo, że tacy goście najwięcej pieniędzy „zostawią” w hotelach, restauracjach, barach, sklepach itp.
Być może niektórzy zarzucą mi, że taka polityka ograniczy polskim, mniej zamożnym wędkarzom dostęp do tych łowisk. Otóż nie. Dzięki „dewizom” uzyskanym ze sprzedaży licencji obcokrajowcom, polscy wędkarze mogliby łowić za dużo mniejsze opłaty (choć to nie jest liberalne).
Nie bójmy się obcych wędkarzy, z nich przecież całkiem nieźle żyje wiele norweskich, szwedzkich, fińskich i duńskich rodzin.
Dlaczego nie dać szansy rozwoju zubożałym rejonom Pomorza, Mazur i innym bogatym w rybne jeszcze wody, gdzie niestety, jest wielkie bezrobocie i kwitnie kłusownictwo.
Uważam, że ludzie zajmujący się obecnie kłusownictwem, np. z przyczyn ekonomicznych (z biedy, aby przeżyć), mogliby w przyszłości być wspaniałymi przewodnikami wędkarskimi, bowiem znają oni najlepiej akweny, na których obecnie kłusują. Jeśli wreszcie będą mieli pracę (np. przewodnika), a do tego godziwie wynagradzaną, to w ich interesie będzie, aby w pilnowanych przez nich rzekach i jeziorach była czysta woda i dużo ryb. Oczywiście, w takiej inicjatywie nie powinno zabraknąć również nas, wędkarzy.
Pewnym zaczątkiem tego pomysłu są działające obecnie kluby wędkarskie, „opiekujące się” konkretnymi akwenami, jak np. olsztyński lub PASSARIA troszczący się o rzekę Pasłękę, i to z dobrymi rezultatami. Pozostaje jeszcze do rozwiązania wiele problemów natury finansowej, własnościowej i podziału kompetencji. Myślę, że nadal pieczę nad takimi łowiskami-rezerwatami powinni mieć obecni administratorzy, np. zarządy parków narodowych i wojewódzki konserwator przyrody, który powinien współpracować z władzami gmin i klubami wędkarskimi. Zagospodarowaniem terenu powinny zająć się gminy, które posiadają możliwości inwestycyjne lub umożliwią je inwestorom prywatnym.
Uważam, że jest to jeden z dobrych sposobów zaktywizowania obszarów o wysokim stopniu bezrobocia, niekoniecznie sąsiadujących z rezerwatami i parkami narodowymi, ale posiadających znaczny potencjał w mało skażonym środowisku naturalnym.
W czasach, gdy w całej Polsce nie ma już miejsc nie skażonych i nie przekształconych przez działalność człowieka tzw. bierna ochrona przyrody nie ma sensu. Dlaczego? – Ponieważ polega ona na zupełnym nieingerowaniu w to, co dzieje się na terenie danego obszaru chronionego.
A przecież wiadomo, że te obszary są tak samo zatruwane (np. wypuszczanymi do atmosfery pyłami i trującymi gazami powodującymi kwaśne deszcze), jak „zwykłe” nie chronione lasy, rzeki i jeziora. Istnieją niezbite dowody, że w rezerwatach i parkach narodowych szybciej giną drzewa i częściej chorują zwierzęta.
A prawda jest taka: jeżeli człowiek raz zaburzy harmonię pewnego ekosystemu poprzez ingerencję w jego wewnętrzne powiązania, to niestety, musi dalej utrzymywać ten ekosystem w stanie względnej równowagi. Dlatego chcąc zostawić dla następnych pokoleń piękną przyrodę, nie skazujmy jej na powolną agonię pod szyldem tzw. biernej ochrony środowiska!