Okonie są bardzo ciekawskie i często konkurują ze sobą o pokarm. Możemy to wykorzystać i sprowokować je do brania łowiąc na dwie zupełnie różne przynęty.
Ależ bytem wściekły. Specjalnie na dwie godziny przed wypłynięciem kutra kupiłem bilet, a mimo to najlepsze miejsca, na dziobie i na rufie, dawno już były zajęte. Cholera! na dodatek miałem mnóstwo wolnego czasu do zabicia. Zmontowałem więc wędki i zerknąłem na zegarek. Jeszcze ponad godzina do wypłynięcia z portu. Co robić? Zrezygnowany i zupełnie bez wiary w sukces, przywiązałem do żyłki małego, 16-gramowego pilkera imitującego okonia i opuściłem go na dno przy burcie kutra.
Mruczący kur diabeł
Bach! Coś trzepocze się na drugim końcu żyłki. Wędkarze zgromadzeni na kutrze od razu zaczęli mi się bacznie przyglądać. Niektórzy z nich nawet podeszli bliżej, gdyż wędkarska ciekawość nie zna granic. Po chwili śliczny, mruczący jak kot, kur diabeł znalazł się na pokładzie. Ryba ta potrafi lepiej „mruczeć” niż kurek szary i dlatego obydwa te gatunki są tak często ze sobą mylone. Odhaczyłem sympatycznego malucha i ostrożnie wpuściłem go z powrotem do wody. Branie za braniem: okonie! Nie były to żadne okazy, ale za to „dostarczyły” mi doskonałej przynęty w momencie, gdy na morzu nic nie chciało brać ani na pilkera ani na wabik. Podczas tej wyprawy wszystkie ryby złowiłem na cienkie paski filetów z okoni.
Druga próba
Podczas łowienia z kutra przez cały czas myślałem o następnym dniu. Niezwykle intensywne brania okoni w porcie nie dawały mi spokoju i w końcu postanowiłem, że muszę przy najbliższej okazji wybiorę się na te pręgowane drapieżniki.
Tak więc, 24 godziny później, ponownie znalazłem się w rybackim porcie. Tym razem byłem jednak znacznie lepiej wyposażony. Zabrałem ze sobą krótką wędkę do łowienia na pilkery i długi kij z przelotkami, na który zamierzałem łowić na spła-wik. Przynętą miały być rosówki. Grunt ustawiłem tak, że rosówka znalazła się tuż nad dnem (w pobliżu pomostu), a następnie zacząłem łowić na pilkera jak najbliżej spławika. W momencie, gdy spławik wpływał pod pomost, obserwowałem go przez szpary między deskami.
Przypuszczam, że z brzegu musiało to wyglądać przekomicznie: stoi sobie taki jeden na pomoście, z uporem maniaka patrzy na czubki swoich kaloszy i co chwilę energicznie unosi jedną rękę do góry.
Moja metoda okazała się jednak bardzo skuteczna. W niecałą godzinę złowiłem około dziesięciu ćwierć kilogramowych okoni, podczas gdy dwaj inni wędkarze musieli w tym czasie zadowolić się tylko jedną jedyną zimnicą. Koledzy ci próbowali też łowić na wirówki i twistery, ale bez żadnych rezultatów.
Widząc co się dzieje, przerzucili swoje wędki tak blisko mojego spławika, że wkrótce łowiliśmy dosłownie ramię przy ramieniu. Z pewnością pomyśleli sobie, że moje wyniki są tylko kwestią wędkowania w dobrym miejscu.
Woda była bardzo czysta i dlatego okonie szybko zaniepokoiły się dzikim tańcem nad ich głowami i odpłynęły z tego miejsca. Trzech wychylających się przez balustradę pomostu wędkarzy, wymachujących pilkerami i twisterami, to było już trochę za dużo dla ostrożnych ryb.
Wynik: dopóki wędkowałem sam i zachowywałem się bardzo ostrożnie, mój pręgowany pilker wyzwalał u okoni odruch konkurencji pokarmowej i co chwilę któraś z ryb brała mi na rosówkę. Coś w tym musiało być, skoro moi „koledzy”, którzy także łowili na rosówki, nie mieli w tym czasie ani jednego brania. W momencie urządzenia rybom „stojącej prywatki” nad głowami, ciągłego wychylania się przez poręcz, brania skończyły się definitywnie.