Licencjonowani przewodnicy
Jeżeli pragniemy wędkować u wybrzeży Florydy, potrzebny nam będzie przewodnik z odpowiednią łodzią. Człowiek ten musi posiadać specjalną licencję wydawaną przez straż nadbrzeżną. Jego łódź jest szybka i droga, a sprzęt na pokładzie najwyższej jakości. Jeden dzień wędkowania może nas wtedy kosztować nawet do 600 dolarów. Na marginesie dodam, że wcale nie była to jeszcze górna granica cenowa. W Ameryce są także przewodnicy wędkarscy dysponujący własnymi samolotami lub śmigłowcami. Decydując się na usługi takiego asa przestworzy, aby dotrzeć gdzieś na przykład w głąb Kanady nad dziką rzekę obfitującą w steelheady, musimy być przygotowani na zapłacenie astronomicznej ceny. Zdzierstwo w biały dzień. Pozytywnym akcentem jest jedynie szampan fundowany przez przewodnika na koniec dnia. Najbardziej „niezależnych” przewodników wędkarskich spotkamy w Irlandii. Im się po prostu płaci, ale nie można ich kupić. Jeżeli umówimy się z irlandzkim przewodnikiem o godzinie dziewiątej nad rzeką i czując już radosny przedsmak czekającej nas przygody, niecierpliwie na niego czekamy, to niejednokrotnie musimy tę radość kultywować dosłownie w nieskończoność, gdyż nasz gille zjawi się dopiero około godziny dziesiątej, i to jeszcze z kacem gigantem. Podobne sytuacje zdarzyły mi się już kilka razy.
„Ty płacisz, ja decyduję!”
Jeżeli będziemy chcieli łowić w określonej zatoce, nasz irlandzki przewodnik ruszy swoją łodzią motorową w zupełnie innym kierunku. – Ty płacisz, ja decyduję – wyjaśni jednym zdaniem i na tym kończy się dyskusja. Po przybyciu na miejsce, bez pytania przegląda pudełka z muchami swojego gościa i wpina sobie w kapelusz najciekawsze przynęty. Kiedy już zbierze na kapeluszu muchy wartości przynajmniej 30 marek, przywiązuje w zamian do przyponu zszokowanego wędkarza jakieś „straszydło” własnej produkcji i każe na to łowić. Zdarzyło mi się to już kilka razy. W południe będzie wspólny lunch na jakiejś wysepce, a przewodnik sam nawet ugotuje wodę na herbatę w słynnym „vulcano-kettle”. Może się jednak zdarzyć i tak, że przewodnik stanie najpierw nad brzegiem, przeciągnie się, z wyrazem zadowolenia na twarzy ulży swojemu pęcherzowi, a następnie dokładnie w tym samym miejscu nabierze wodę na herbatę. Przypadek taki zdarzył mi się tylko raz. Na szczęście w porę to zauważyłem i wolałem napić się piwa. Gdy wędkuje się z irlandzkim przewodnikiem zawsze coś się dzieje. Po dopłynięciu z dwoma łososiami w łódce do pomostu, od razu trzeba udać się z nim do pubu. Nieważne, czy mamy mokre spodnie, czy też nie. Co dzieje się dalej, nie muszę chyba wyjaśniać. Następnego dnia przewodnik czeka nad wodą o dziesiątej, zaś skacowany wędkarz, który „musiał” uczcić swój sukces, przychodzi o jedenastej.
W garniturze i krawacie
W Szkocji sprawy mają się zupełnie inaczej. Tam czuje się jeszcze dawny system klasowy, powiew przeszłości, a wędkarz, zwany przez Szkotów „rod” lub „sport”, traktowany jest przez swojego gillea niezwykle uprzejmie. Jeżeli nad rzeką stoi dwóch ludzi, to możemy być pewni, że ten lepiej ubrany jest przewodnikiem. Szkocki gille zawsze czeka rano na wędkarza przed umówioną rybaczówką, nie ma mowy, żeby się spóźnił i przeważnie będzie ubrany w tweedowy garnitur i krawat. Dzień zacznie od tego, że dokładnie sprawdzi sprzęt wędkarza i wybierze odpowiednią muchę. Potem zakłada na ramię olbrzymią torbę, pakuje do niej nasz sprzęt i prowadzi swojego „sporta” nad wodę. Gille opisze dokładnie każdy „pooi”, zaproponuje metodę łowienia i spokojnie zaczeka na brzegu na dalszy bieg spraw. Ze starszą osobą gille wejdzie nawet do wody, żeby pomóc w brodzeniu.
Po dokładnym obłowieniu jakiegoś miejsca (bez rezultatu) zaproponuje przywiązanie innej muchy lub zmianę sznura. Gdy bierze łosoś, szkocki przewodnik podpowiada, jak najlepiej holować, pomaga też podczas podbierania ryby. Jeżeli nie ma brań, wędkarz powinien wybrać muchę według własnego uznania. Rady udzielane przez przewodnika w sprawie łowienia łososi są raczej konserwatywne.
Zawsze zaleca cierpliwość. Niewątpliwie jest to dobra rada, jednak wobec braku wyników wskazane jest wypróbowanie jakiejś nowej przynęty lub innego sposobu prowadzenia. Dobry gille będzie to tolerował, ale po jakimś czasie ponownie nakierunkuje nas na właściwy sposób łowienia.
Najniebezpieczniejsza pora dnia
Wielu przewodników będzie bardzo wdzięcznych, jeżeli w ciągu dnia pozwolimy im wykonać choć kilka rzutów. Wędkarz robi sobie półgodziną przerwę, gille zaczyna łowić.
Jak można się domyślać, te pół godziny, jest dla łososi najniebezpieczniejszą porą dnia. Złowiona ryba należy oczywiście do wędkarza, ale przyjemność podczas holu miał przewodnik. O tym, czy pozwolić łowić przewodnikowi, każdy musi zadecydować sam. Możliwość wędkowania jest premią dla gillea. Natomiast wręczenie dodatkowej kwoty pieniędzy ostatniego dnia, jest obowiązkowe. Niezależnie od odniesionych sukcesów płaci się od 20 do 50 funtów. W Ameryce wygląda to zupełnie inaczej i podczas wędkowania nie wyczuwa się nic z powiewu arystokratycznej tradycji. W przygodnym barze spotyka się jakiegoś wędkarza i jakiegoś guidea i podejmuje się spontaniczną decyzję o wspólnym łowieniu następnego dnia na przykład w Madison River. To będzie wspaniały dzień, z mnóstwem dorodnych pstrągów potokowych i tęczowych, piwem do woli, stekami pieczonymi w ognisku, z mnóstwem dowcipów i zabawnych wędkarskich historyjek. Trzech rozbawionych facetów w jednej łodzi. Dopiero po kilku dniach dowiadujemy się, że nasz nowy przyjaciel jest wielkim przedsiębiorcą, multimilionerem, a guide – pracownikiem naukowym z doktoratem z literatury amerykańskiej.
Od kraju do kraju
W USA i Kanadzie wielu uczniów i studentów dorabia sobie jako guide i trzeba przyznać, że są oni także doskonałymi wędkarzami. Wielu z nich zrezygnowało z normalnego życia, cokolwiek to oznacza, i przez cały rok zajmują się tylko oprowadzaniem wędkarzy po wybranych łowiskach.
Może się więc tak zdarzyć, że w czerwcu korzystamy z usług jakiegoś przewodnika w Montanie, jesienią spotykamy go nad steelheadową rzeką w Kolumbii Brytyjskiej, a następnie ten sam człowiek towarzyszy nam podczas łowienia troci na Ziemi Ognistej.
Top-guide są bardzo poszukiwani, a zatrudniające ich biura podróży ciągle wysyłają tych ludzi „drogą powietrzną” z jednego kraju do drugiego, żeby mogli „obsłużyć” przypadający gdzieś szczyt sezonu.
Pewien mój przyjaciel spotkał niedawno norweskiego przewodnika w Rosji, natomiast ja przeżyłem lekki szok, gdy okazało się, że moim przewodnikiem w Norwegii będzie dobrze znany mi Szkot (jak zwykle w tweedowym garniturze). Wydaje się, że takie życie jest niezwykle atrakcyjne – podróże po całym świecie, doradzanie innym jak wędkować, od czasu do czasu możliwość połowienia ryb samemu i na dodatek całkiem przyzwoite wynagrodzenie.
W Europie Środkowej nie ma już zwyczaju opiekowania się wędkarzami. Czas przewodników skończył się wiele lat temu. Jedynie tu i ówdzie ocalały jeszcze maleńkie enklawy, w których zapewniany jest także przewodnik. Są to przeważnie prywatne lub dzierżawione rzeki, do których „należy” także przewodnik prowadzący wędkarza na spotkanie z rybami szlachetnymi. Mimo to, także i u nas można postarać się o przewodnika wędkarskiego, gdyż są już sklepy i biura turystyczne, które oferują takie usługi. Przecież każdy sposób na zarobienie pieniędzy jest dobry.
Przyjezdny wędkarz, który pragnie złowić głowacicę, bez pomocy przewodnika jest praktycznie bez szans. Każdy, kto chciałby złowić troć w Bałtyku, stając na bezkresnej morskiej plaży, życzyłby przecież sobie jakiejś wskazówki i jest gotów za to zapłacić.
Na zakończenie przyznam się Wam, że tak najbardziej, to lubię łowić sam. Jeżeli jednak przez dłuższy czas nie odnoszę nad obcą wodą sukcesów, wolę mieć przy sobie przewodnika, który być może poprowadzi mnie do ryby mojego życia.